Logo OpenAirMuseum Druga część logo
A A
Zdjęcie Cieszyna

Graniczny biznes (po 1990)

Marian Dembiniok

 

 

Na  Moście Przyjaźni pod  koniec XX  wieku. Źródło: Muzeum Śląska Cieszyńskiego

ranica na Olzie w naturalny sposób generowała problemy przemytnicze. Zarówno Polacy jak i Czesi znajdowali atrakcyjne dla siebie towary. Dla Polaków były to wszelkiego rodzaju przybory szkolne od teczki po ołówki, obuwie i sprzęt sportowy, owoce cytrusowe i gumy do żucia. Czesi gustowali w polskich słodyczach, drzwiach harmonijkowych, wyrobach z wikliny, sztucznych choinkach, sztucznych kwiatach i wieńcach nagrobnych. Kupowali i kupują w ilościach hurtowych polskie ziemniaki, ogórki i cebulę. Szczególnym zjawiskiem w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku był przemyt alkoholu organizowany przez tzw. „mrówki”. Przy stosunkowo dużym bezrobociu ten proceder łagodził skutki braku pracy. Przemytnicy działali zazwyczaj w kilkunastoosobowych grupach. Ci, którzy przenosili towar przez granicę, nie musieli się martwić o jego zbyt. Również skupujący unikali ryzyka związanego z handlem towarem bez akcyzy współpracując z grupami przestępczymi drukującymi fałszywe banderole. Ci, którym na mrówczym przemycie udało się zarobić spore pieniądze, rozkręcali kolejne interesy. Powstały nawet firmy turystyczne, które organizowały wyjazdy do Czech na zakupy. Autokar parkował w pobliżu granicy, a pasażerowie kilkakrotnie przechodzili na czeską stronę. Pod koniec dnia wypełniony towarem pojazd wracał do bazy w Katowicach, Rybniku czy Gliwicach. Opłacalnym był zakup zdezelowanej Nysy lub Żuka, na które ładowano towar przenoszony przez kilka dni, a kóry później rozprowadzano w różnych punktach gastronomicznych. Na początku sierpnia 2002 roku minister finansów podpisał rozporządzenie obniżające o 30 proc. akcyzę na wyroby spirytusowe. Przepis wszedł w życie 1 października i miał przede wszystkim ograniczyć przemyt alkoholu i handel podróbkami W tym czasie szacowano już, że udział przemycanego alkoholu w ogólnym spożyciu sięga zawrotnych 30%. Polska obniżka akcyzy na wyroby spirytusowe w ciągu dwóch tygodni rzuciła na kolana cały przygraniczny handel alkoholem w Republice Czeskiej. Z wyliczeń Izby Celnej w Cieszynie wynikało, że ruch na przejściach granicznych w centrum miasta spadł prawie o połowę po obniżeniu polskiej akcyzy na alkohol. W roku 2002 mosty pokonało milion Polaków, a w październiku tego roku już tylko 660 tys. Wzrosła natomiast liczba Czechów przechodzących na polska stronę – z 760 do 800 tys. Ale rzeczywisty koniec przemytniczego procederu nastąpił dopiero po 21 grudnia 2007 roku, kiedy Polska i Czechy znalazły się w strefie Schengen.

Wspomnienia Zbigniewa Damca (byłego dyrektora Izby Celnej w Cieszynie)

Jako naród w niczym nie ustępujemy tym, którzy znani są z wrodzonych umiejętności pomnażania swojego majątku poprzez handel. Umożliwienie niczym nie skrępowanego wyjazdu za granicę odniosło ten skutek, że tabuny „turystów" wybrały sobie za cel Turcję, która gwarantowała dobre zyski. Jedynym warunkiem było posiadanie ważnego dokumentu podróży. Każdego dnia wyjeżdżały dziesiątki autokarów, w których podróżowało zaledwie kilkoro, czasami kilkanaścioro osób płci obojga. Wywożono legalnie nabyte dewizy, za które kupowano u tureckich handlarzy setki sztuk bawełnianej bielizny osobistej, bluzek, koszul, bielizny nocnej itp. Do przewozu tych towarów służyły torby tak duże, że musiały je nieść dwie osoby. Naturalnie taka ilość towaru nie mogła być wpuszczona do kraju jako przedmioty osobistego użytku, podlegała więc ocleniu. Aby tego dokonać, celnicy musieli policzyć każdą sztukę, co oczywiście trwało kilka godzin w każdym autokarze, ale Skarb Państwa bogacił się o około 40 000 złotych. Powodowało to tworzenie się olbrzymich kolejek, a co za tym idzie permanentne awantury. Niektóre autokary musiały czekać po czeskiej stronie nawet po kilkanaście godzin. Było rzeczą prawie naturalną, iż taki czas był wykorzystywany przez zacnych „turystów" na jedyną możliwą rozrywkę, czyli na spożywanie taniego w Czechach alkoholu, co powodowało jeszcze bardziej zaciekłe dyskusje z celnikami.

Niepokoje narastały, stawały się coraz bardziej niebezpieczne, aż pewnej nocy, po dniu, w którym nie zgłosił się do odprawy celnej żaden autokar, wjechało na przejście w Cieszynie dwanaście autokarów wyłamując szlaban, z autokarów wysiadła duża grupa kompletnie pijanych mężczyzn z tzw. tulipanami (rozbitymi butelkami) w rękach, odśpiewała „Boże coś Polskę", po czym autokary nie niepokojone przez nikogo odjechały z przejścia wyłamując po drodze szlaban wjazdowy. Funkcjonariusze czeskiej policji, WOP‑u i polscy celnicy nie zareagowali w żaden sposób. Przyczyna była prozaiczna: pełne zaskoczenie bezczelnością pijanej hałastry no i tak, jak za czasów napoleońskich, kiedy generał zapytał „Dlaczego nie strzelaliście ?", żołnierze odpowiedzieli „bo nie mieliśmy armat". Celnicy nie mieli broni, a kilku funkcjonariuszy WOP‑u nie widziało szans na skuteczną interwencję. Przejście graniczne było poza zasięgiem policji.

To zdarzenie spowodowało, że decyzją dyrekcji Urzędu Celnego clenie odbywało się w sposób uproszczony. Celnik wchodził do autokaru, przyjmował od każdego uczestnika zgłoszenie ustne, po czym po zsumowaniu całości wystawiał jeden dokument celny, przyjmował od pilota „wycieczki" wyliczoną kwotę cła i zwalniał autokar. Całość trwała nie więcej jak godzinę. To rozwiązanie , mimo oporów ze strony Głównego Urzędu Ceł, przyjęło się i funkcjonowało aż do czasu, gdy rynek wewnętrzny został nasycony towarami pochodzenia tureckiego.

Lata dziewięćdziesiąte a granica

Umożliwienie wyjazdu za granicę bez zezwolenia, wyłącznie na paszport, który każdy obywatel mógł mieć w domu, było pewnego rodzaju szokiem. Jeszcze nie tak dawno, aby wyjechać za granicę trzeba było wystąpić do odpowiedniego organu z umotywowaną prośbą o wydanie dokumentu uprawniającego do przekroczenia granicy, co czasami było bardzo stresujące. Bardziej obrotni zakładali firmy handlowe, kombinowali, aby problemy z transportem nie były przeszkodą w przewozie zakupionych towarów za granicą i szukali wspólników dysponujących własnym transportem, albo wręcz kupowali jakieś dostawcze, czasami mocno już zdezelowane pojazdy i wyjeżdżali np. na plac Karola Marksa (Karl-Marx-Platz) w Wiedniu po owoce południowe, których przydatność do spożycia upływała za parę dni. Owoce te stanowiły około 80% całej masy towarowej sprowadzanej z południowych rejonów Europy. Pozostałe 20% to były środki czystości, kosmetyki, czekolada, papryka.

Jest rzeczą prawie normalną, iż w sytuacji, kiedy istnieje możliwość dodatkowego, choć nielegalnego zarobku, znajdzie się grupa osób zadufanych w swoją przebiegłość i spryt, która podejmie to ryzyko przemytu i po prostu przegra. Kiedyś jeden z przemytników wygłosił swoje motto, które było podobno powszechne wśród ówczesnych handlarzy: „Raz się wygrywa, raz się przegrywa, ale per saldo jest się na plus."

Swoboda przemieszczania się miała jeszcze inne, złe oblicza. Znaczna ilość naszych rodaków po prostu nie dorosła pod względem intelektualnym, mówiąc bardziej dobitnie, nie wykazywała za granicą dobrego wychowania, a wręcz przeciwnie, popisywała się chamstwem, wyrabiając u obcokrajowców pogląd na temat kultury osobistej Polaków.

Absolutnym novum w historii granicy, a prawdopodobnie niespotykanym nigdzie indziej na świecie zjawiskiem, był przemyt alkoholu w majestacie prawa. To kuriozum polegało na tym, że osoby powracające do kraju miały prawo przywieźć dla własnego użytku 0,5 Iitra alkoholu, ale nikt nie przewidział, że ktoś będzie krążył kilka, a nawet kilkanaście razy na dobę tam i z powrotem każdorazowo przywożąc dozwoloną ilość alkoholu. To zjawisko, a w zasadzie osoby tym się zajmujące, nazwano „mrówkami". Była to liczna grupa osób z tzw. marginesu, która się tym zajmowała za niewielką opłatą, ponieważ organizatorami legalnego przemytu i odbiorcami alkoholu były osoby spoza pasa granicznego, ulokowane w pobliżu granicy, czekające na „dostawców" gdzieś w samochodach. Służby celne nie były w stanie zlokalizować tych odbiorców, ponieważ alkohol „mrówka" nie przekazywała bezpośrednio odbiorcy, tylko pośrednikowi krążącemu w pobliżu przejścia granicznego. Motorem napędowym tego interesu była znaczna różnica cen alkoholu po czeskiej stronie i w Polsce. Czescy sprzedawcy alkoholu, widząc możliwość łatwego zysku, starali się jak najbardziej ułatwić „mrówkom" ich wysiłek i lokowali swoje punkty sprzedaży jak najbliżej granicy.

Nadszedł czas, kiedy rozmiar tego procederu groził zatrzymaniem produkcji alkoholu w Polsce, ponieważ stawała się nieopłacalna.

Z danych WOP u z tamtego okresu wynika, że każdego dnia przekraczało granicę około 45 000 osób tylko w samym Cieszynie, z czego zaledwie 5 000 to zwykli turyści, wyjeżdżający służbowo lub prywatnie dalej niż do Czech. Oczywiście oni również wracając przywozili dozwoloną normę alkoholu, ale tylko dla własnego użytku. Biorąc więc pod uwagę wyłącznie legalne 0,5 Iitra alkoholu każdego dnia „wlewało" się do kraju 20 000 litrów przez jedno przejście. „Mrówki", to folklorystyczne zjawisko, w zasadzie było związane wyłącznie z Cieszynem. Nigdzie indziej nie miało tak dogodnych warunków działania jak tutaj. Jeden kurs, czyli od przekroczenia granicy do Czech i z powrotem trwał około pół godziny wliczając w to oczekiwanie w kolejce do odprawy celnej. Obrotne „mrówki" potrafiły przekroczyć granicę osiem, a nawet dwanaście razy w ciągu dnia. Zniesienie akcyzy na alkohol położyło kres temu jakże opłacalnemu procederowi. Nim jednak do tego doszło, cieszyńska służba celna wysłała do Głównego Urzędu Ceł dziesiątki pism i raportów, które pozostawały bez echa. Dopiero osobista wizyta prezesa GUC u i jego naoczne potwierdzenie tych pism odniosły odpowiedni skutek.

Wspomnienia Adama Swakonia (byłego Naczelnika Oddziału Celnego w Cieszynie)

Historia autentyczna, lata 90., pierwszy dzień w pracy. Zjeżdżamy na dolne przejście Cieszyn-Boguszowice, po stronie czeskiej (po polsku Kocobędz, po czesku Chotĕbuz). Ruch jak na dworcu, setki samochodów, dziesiątki autobusów, mnóstwo ludzi i od razu do pracy. Betonowa rampa, kilku kolegów celników, setki butelek alkoholu: wódki, czeskich rumów, jugosłowiańskiego spirytusu Royal i innch nieznanych marek. Butelki staramy się ułożyć w szeregu, brakuje kontenerów i skrzynek, wszystko trzeba przewieźć do magazynu. Turyści-przemytnicy mają smutne miny. Większość z nich to zawodowcy, więc nie cierpią długo, liczą straty i obmyślą nowy „turystyczny” przerzut przez granicę. Część z nich to zwykli ludzie, którzy przy okazji podróży chcieli sobie dorobić. To często nawet nie turyści, tylko starsze panie i starsi panowie, którzy za niewielkie pieniądze pojechali na Węgry, zabrali ze sobą cukierki krówki, suszarki i kolorowe swetry. Jeśli udało im się przejechać przez kilka bratnich granic próbowali sprzedać swój towar na węgierskim bazarze, potem kupowali tandetne aluminiowe patelnie z pseudoteflonem na wierzchu i podrabiane alkohole po kilka butelek „na głowę”.

Jedno z odkryć polskich celników. Źródło: Muzeum Śląska Cieszyńskiego

Jeśli udało im się z powrotem przekroczyć kilka granic, w tym naszą polską, mogli uważać się za szczęściarzy. Jeśli mieli trochę mniej szczęścia, przechodzili kontrolę bagażu, alkohol i patelnie zatrzymywano na granicy, oni smutni i zawiedzeni wracali do domów, a celnicy mozolnie układali butelki lipnego alkoholu na betonowej rampie. Czy to był handel ? Czy był to początek polskiego prywatnego biznesu, czy raczej żałosne próby reperowania swoich domowych budżetów. Z czasem pojawiła się spora grupa tak zwanych „mrówek”, ludzi nie majętnych, wynajmowanych przez rasowych przemytników hurtowych. „Mrówki” systematycznie, czasami legalnie zgodnie z normą 1 litr alkoholu, a czasami trochę ponad normę, licząc na szczęście i zmęczenie służb granicznych, żmudnie przenosiły tysiące butelek alkoholu, zazwyczaj podrabianą, czeską wódkę, przez granicę. W Czeskim Cieszynie i okolicach powstawały prawdziwe domowe alkoholowe hurtownie i wytwórnie. "Mrówki" potrafiły kilkanaście razy dziennie przejść kilkukilometrową trasę między mostami Wolności i Przyjaźni. Dziś wydaje się to groteskowe, ale wtedy było to normą: towar po przeniesieniu przez granicę był deponowany w oficjalnie działających przechowalniach bagażu, tradycyjnie zlokalizowanych tuż przy granicy na ulicy Przykopa .Oczywiście przemyt był częściowo przechwytywany podczas kontroli granicznej, podczas transportu lub w tak zwanych przechowalniach bagażu. Skala tego przemytu była jednak tak wielka, że pomimo ewidentnych sukcesów służb granicznych i strat przemytników proceder trwał przez wiele lat. Ponieważ alkohol był niewiadomego pochodzenia, po przejściu odpowiednich procedur związanych z jego konfiskatą, towar był zazwyczaj przekazywany do dyspozycji służby zdrowia jako alkohol skażony. Czeskie służby graniczne ostrzegały nas, że ten alkohol zazwyczaj był podrabiany, produkowany ze spirytusu technicznego, barwiony bejcą do drewna i najczęściej mieszany w pralce typu Frania gdzieś w garażach i przydomowych szopach. Dowodem na to może być autentyczna historia moich znajomych, którzy chcieli zaopatrzyć się w większą ilość wódki z okazji wesela ich brata. Po pracy, wieczorem, wybrali się na czeską stronę przez jedno z przejść granicznych pod Cieszynem. Niestety sklep z alkoholem był już nieczynny, ale za radą miejscowego konesera piwa udali się do sąsiedniego domu. Właściciel bardzo się ucieszył, że może sprzedać spóźnionym klientom kilka skrzynek trunku, jednak z żalem przyznał, że choć alkohol jest na miejscu, to naklejek na butelki jeszcze nie dowieziono. ….. Znajomych naszła pewnie szczęśliwa dla nich refleksja, że bezpieczniej dla przyszłych biesiadników będzie zakup trunku z polską banderolą.

Dla polskich konsumentów w okresie sukcesów Adama Małysza, czescy dystrybutorzy stworzyli specjalną wódkę. Źródło: Muzeum Śląska Cieszyńskiego

Fragment wywiadu z cieszyńskim sportowcem, byłym reprezentantem Polski w piłce nożnej:

– W młodości poznał pan ponoć życie "mrówek"?...
– Przemycałem towary przez granicę polsko-czeską. Wiele osób ma do mnie pretensje, że to przyznaję. Szkoda, nie mam się czego wstydzić.
– Jak to wyglądało?
– Chciałem dorobić, mieć kieszonkowe. W domu się nie przelewało, chodzenie przez granicę było skuteczną metodą. Mogłem zarobić stówkę przez cztery godziny. Nie robiłem tego maniakalnie. Z Czech przynosiłem wódkę i różne alkohole. Po buteleczce, czasami, ile tylko się zmieściło pod kurtką. Najlepszy biznes był na przemycie obustronnym. Z Polski nosiłem przede wszystkim ciuchy. Lato, 30 stopni, słońce praży, a ja zapierdzielam w długich porach, mam na sobie trzy bluzy. Pot lał się strumieniami. Jak tylko wchodziłem do Czech, ściągałem wszystko.
– Celnicy nie reagowali?
– Już nas znali. Mieliśmy obcykane, który przymyka oko. Często się z nas śmiali, machali ręką i puszczali dalej. Zdarzali się tacy, że szkoda było czasu na próby. Cofali od razu.
Źródło: SPORT.TVP.PL, Autor: Mateusz Karoń, 16.02.2017.

 

Projekt dofinansowany przez Unię Europejską ze środków
Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego
 w ramach Programu Interreg V-A Republika Czeska – Polska